czwartek, 3 lutego 2011

Andy i Pico Humbolt - Tam gdzie latają kondory

              O godz. 17.30  wsiadam do autobusu prze de mną 20 godzin jazdy na drugi koniec Wenezueli do miasta Barinas .  Zmęczony podróżą, na godzinę przed miejscem docelowym wysiadam w miejscowości Guanare, gdyż stamtąd dzieli tylko 12 km od najsłynniejszej Bazyliki w Wenezueli.  Świątynia Matki Boskiej z Coromoto jest dla Wenezuelczyków  tym,  czym dla nas Licheń lub Częstochowa. Jest to miejsce objawienia Matki Boskiej Indianinowi w celu przejęcia wiary katolickiej, Indianin próbował z łuku postrzelić zjawę, jednak strzały trafiały w próżnię, otrzymał płócienny mały obrazek z wizerunkiem Matki Bożej, który później wręczył hiszpańskim kolonizatorom a sam skrył się w dżungli, objawienie to w 1652 roku było początkiem katolicyzmu w tym kraju.
                Po odwiedzeniu tego świętego miejsca  udałem się lokalnym autobusem do miejscowości Barinas, skąd miałem połączenie  do docelowej Meridy. Ponad czterogodzinna podróż  do Meridy okazała się prawdziwym horrorem . Cała trasa wiodła pośród ostrych serpentyn, kierowca pokonywał je z zawrotną prędkością niczym uczestnik rajdów samochodowych, tylko pojazd był nieodpowiedni… Nie chciałem nawet myśleć czy kierował nim profesjonalizm czy brawura, pasażerowie podczas pokonywania kolejnych zakrętów ślizgali się z lewej na prawą stronę i odwrotnie tylko zażyta w trakcie jazdy tabletka aviomarinu pozwoliła mi w miarę komfortowo dotrzeć do celu. W Meridzie wysokogórskim mieście położonym ponad 1600 m.n.p.m byłem późnym wieczorem, zdołałem jednak znaleźć hotel oraz przewodnika, który zabrał mnie następnego dnia na czterodniową wyprawę w Andy na drugi co do wysokość szczyt w Wenezueli . Pico Humbolt sięga 4942  m.n.p.m nazwę otrzymał po wielkim niemieckim przyrodniku badającym m.in. dorzecza Orinoko.
30.01.2011
Tam gdzie latają kondory
                Rano wraz z dwójką innych osób ruszyliśmy na podbój słynnego szczytu. Zapragnąłem przeżyć przygodę, poznać piękno tych gigantycznych gór a zdobycie prawie pięciotysięcznika było dla mnie ogromnym wyzwaniem.
                Wyruszyliśmy z wysokości 2 tyś metrów u wrót Parku Narodowego Sierra Nevada. Do pokonania było ok. tysiąca metrów gdzie zaplanowany zastał pierwszy obóz. Szlak prowadził przez pełen zieleni las mglisty, ścieżkę pokrywała cienka warstwa runa leśnego, w koło kwitły wysokie paprocie. Już w niespełna połowie drogi ogarnęło mnie całkowite zwątpienie, robiłem przerwy co każde 10, 20 metrów, serce uderzało jak oszalałe a 20 kilogramowy ekwipunek (m.in. namiot, śpiwór, kuchenka gazowa, uprzęże do wspinaczki czy jedzenie na 4 dni) okazał się balastem trudnym do pokonania. Już pierwszy dzień pokazał granice mojej wytrzymałości…Trudy wędrówki dały się również odczuć grupie słowackich studentów, z których aż 10 osób zaprzestało dalszej kontynuacji wyprawy.
31.01.2011
                Kolejny dzień wymagał pokonania kolejnych tysiąc metrów. Wraz ze wzrostem wysokości zmieniała się stopniowo przyroda, znikały drzewa i roślinność leśna rezygnujące z walki o przetrwanie. Pojawiły się wysokogórskie przestrzenie zwane paramo, powierzchnie skalne pokryte były kępami egzotycznych traw, kwiatów i krzewów, 8 godzin w morderczym słońcu było prawdziwym wyzwaniem i tylko woda z pobliskich strumieni pomagała walczyć z chorobą wysokościową. Dyszałem niczym koń po długim galopie, uroku krajobrazom dodawały pobliskie zielone jeziora Laguna Verde mieniące się niczym diamenty w górującym słońcu.  Wtedy góry objawiły mi swoje piękno, teraz wiem dlaczego Jan Paweł II tak bardzo umiłował góry, to idealne miejsce do kontemplacji, modlitwy, wyciszenia. Wycieńczony ale szczęśliwy rozbiłem kolejny  obóz na wysokości 4 tyś metrów a gorąca, świeżo ugotowana zupa była jak zbawienie dla zmarźniętego ciała. Niestety, zapewne przez chorobę wysokościową kolejna noc okazał się bezsenną. Odliczałem tylko godziny do pobudki, by o 4.30 wyruszyć na podbój Pico Humbolt.
1.02.2011
                Przez półtorej godziny pokonywaliśmy skały przy blasku gwiazd na tle czarnego nieba, latarki okazały się niezbędne. Po wschodzie słońca objawił się zupełnie inny krajobraz, który owocował w blade lub żywo pomarańczowe skały, gdzieniegdzie wystawały strzępki wyschniętych traw, wspinaczkę natomiast utrudniały pokryte gdzieniegdzie lodem krawędzie skalne. Tym razem nie ciężar plecaków, lecz  monstrualne zimno próbowało przeszkodzić w zdobyciu góry. Chłód był tak wielki, że dłoń zamarzała w chwili naciskania migawki aparatu. Przed samym wierzchołkiem góry pojawił się biały jęzor lodowca spływającego ze szczytu. Po  sześciu godzinach trudów zdobyliśmy szczyt. Widok chmur, niczym poddanych,  krążących pod  koronami gór, dawał zupełny obraz majestatyczności tych szczytów. Koronę stanowiło pięć najwyższych szczytów Wenezueli zwanych jako Pięć Białych Orłów. Chyba nie ma lepszego miejsca by doznać prawdziwego poczucia wolności i spełnienia.
2.02.2011
                Następny dzień to powrót, niestety noc po raz kolejny nie była dla mnie  łaskawa, spałem zaledwie dwie lub trzy godziny, mając dziwaczne sny będące wynikiem wysokości.  Zejście wymagało równie wiele wysiłku oraz wytężonej ostrożności i uwagi, niejeden raz stopa ryzykownie obsunęła się w dół… Silny wiatr targał plecakiem niczym chorągiewką, czasami tylko pozycja na czworaka pozwalała utrzymać równowagę. Wycieńczony, zakatarzony, brudny, spocony ,obolały, z odciskam na stopach, mrówczymi krokami wędrowałem ku cywilizacji. Kolana już purpurowe ledwo uginały się pod naciskiem ponad studziesięciokilogramowego ciężaru. Wspinająca się ze mną para, posiadająca doświadczenie z innych pięciotysięczników w Peru, Boliwii i Chile stanowczo potwierdziła, że Pico Humbolt to najtrudniejszy szczyt z jakim zmierzyli się do tej pory…Gdy po 9 godzinach morderczej marszruty przekroczyłem   linię mety pojawiła się łezka w oku i delikatny uśmiech na krwisto spękanych od zimna ustach, mówiący jedynie, że był warto…
                Wieczorem uczciłem me osiągnięcie w pobliskiej restauracji popijając chilijskie wino i delektując się pstrągiem po andyjsku, tradycyjnym daniem z tego regionu.  Jak wiele dała mi ta wyprawa i jak wiele kosztowała mnie wysiłku nie byłbym w stanie sobie wyobrazić. Każdego dnia stawałem u progu swoich możliwości, może dla wytrawnego alpinisty, byłby to spacer, dla mnie było to największe dotychczasowe wyzwanie. Człowiek potrzebuje wyzwań, by odkryć w sobie to co ma najcenniejsze. Ten olbrzymi wysiłek kiedyś zapomnę a zdobyty szczyt pozostanie w mej pamięci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz